made by paula and ola

sobota, 28 września 2013

Meeting with East Europe ;)

Ponad 4000 km, 10 dni, 1500 zł w portfelu.

Trasa: Polska- Bułgaria- Rumunia- Mołdawia- Ukraina- Polska.

Środki transportu: samolot, 12 autobusów, 4 samochody, 2 pociągi i 2 tramwaje.

Przeżycia: NIE DO OPISANIA!

Pierwsze cztery dni naszej wyprawy miały wyglądać jak zwykłe wakacje: plaża, morze, słońce i relaks. Uznaliśmy, że Bułgaria będzie do tego idealna, ale nawet tam nie ominęło nas kilka przygód.
Po pokonaniu ogromnych kolejek na lotnisku i dość monotonnych poszukiwaniach hotelu dowiedzieliśmy się, że (z bliżej nieokreślonego powodu) nie możemy zamieszkać w miejscu, które zarezerwowaliśmy. Jednak właściciel zaproponował nocleg w lepszym hotelu, o lepszym standardzie, bliżej morza , na dodatek w lepszej cenie! Ogólnie mówiąc- marzenie.
Nie zastanawiając się ani chwili, zadowoleni z własnego szczęścia, zapakowaliśmy się do jego samochodu. Uśmiechy zaczęły gasnąć dopiero w momencie, kiedy zauważyliśmy w bagażniku wiatrówkę, na siedzeniu śrubokręty, a sam kierowca zupełnie niczego nie tłumacząc wyjechał z miasta, oddalając się od morza. Natychmiast zaczęliśmy wspominać wszystkie obejrzane filmy akcji, w których głównych bohaterów uprowadzono, okradziono i zabito. Minuty ciągnęły się w nieskończoność, a napięcie rosło. Oczywiście ostatecznie, bez najmniejszego nawet zadrapania, zgodnie z umową, zostaliśmy zawiezieni w obiecane miejsce. I co te filmy robią z ludźmi??
Czas w Słonecznym Brzegu minął beztrosko;)







Żądni nowych wrażeń, lecz trochę rozleniwieni słońcem, po czterech dniach leżenia postanowiliśmy ruszyć na podbój Europy wschodniej. 
  Ze Słonecznego Brzegu bardzo szybko złapaliśmy autobus do Varny, a stamtąd znaleźliśmy w internecie busa do stolicy Rumunii. Problem pojawił się wtedy, gdy okazało się, że przystanek owego busa znajduje się na jakiejś stacji benzynowej, na obrzeżach miasta. Stwierdziliśmy jednak, że mamy wystarczająco dużo czasu, aby dotrzeć tam pieszo. Nie przewidzieliśmy tylko, że jedyna trasa prowadzić będzie wzdłuż dwupasmówki.


   Ale to nie półgodzinny spacer po autostradzie okazał się najgorszy. Kiedy dotarliśmy w miejsce przystanku i zapytaliśmy obsługę stacji o szczegóły, byli zdziwieni. Z ich stacji nie odjeżdżał żaden bus do Bukaresztu! Usilnie walcząc o autobus, zadzwoniliśmy do jakiegoś rumuńskiego przewoźnika. Okazało się, że owszem, mogą załatwić nam transport, ale nie tego dnia:)
   Resztkami sił wróciliśmy (znów pieszo po autostradzie) do centrum. Pogodzeni z faktem noclegu w Varnie, poszliśmy na dworzec centralny zarezerwować bilety na następny dzień i tam chyba zdarzył się cud. Miły pan, którego zapytaliśmy gdzie można kupić bilety, znalazł nam autobus do miejscowości pośredniej- Ruse, w której zdecydowaliśmy się nocować (zawsze to bliżej celu). Gdy wysiedliśmy w Ruse było już ciemno, tam zaczepił nas taksówkarz.. który zaproponował kurs do Bukaresztu w cenie biletu!
   Wiele się nie zastanawiając po raz kolejny wsiedliśmy z nieznajomym do rozpadającej się, przeładowanej od bagaży 'taksówki' i ruszyliśmy w ciemne drogi Rumunii.



Powyższe zdjęcie to już stolica. Tak, też się przeraziłam gdy znalazłam się w tym miejscu. Trochę się pogubiliśmy, a noc zrobiła swoje. Wyobraźcie sobie zatem moje zdziwienie, gdy zwiedzając Bukareszt za dnia zobaczyłam to:




Naprawdę na każdym kroku, przy każdej ulicy spotykaliśmy dziesiątki pięknych, zabytkowych budynków. Właściwie to całe miasto jest nimi 'obsypane'. W pewnym momencie nie mogliśmy się nawet zdecydować gdzie iść i co zobaczyć.


Jednak najbardziej urzekli mnie tamtejsi ludzie. Wszyscy, dosłownie WSZYSCY, których spotkaliśmy na swojej drodze byli cudowni. Zdarzały się sytuacje, że nawet nie prosiliśmy o pomoc, a i tak ją otrzymywaliśmy, a prosząc o zrobienie nam zdjęcia otrzymywaliśmy trzy. Tu powinno paść pytanie: dlaczego w Polsce słowo "rumun" jest tak pejoratywne? Bo obserwując Rumunów, uważam że powinno mieć zupełnie przeciwne znaczenie. Sama obiecałam sobie, że nigdy w życiu nie nazwę nikogo "rumunem", chyba, że będzie tak życzliwy i uśmiechnięty, że na to zasłuży:)


Tuż przed wyjazdem udaliśmy się do położonej z dala od centrum, bardzo kameralnej, rumuńskiej restauracji, aby zjeść coś regionalnego. Właściciel, starszy pan, świetnie mówiący po angielsku, wytłumaczył nam dokładnie z czego składają się poszczególne dania, tak aby każdy mógł wybrać coś dla siebie. Jedzenie było bardzo dobre, nawet chłopcy (najwięksi przeciwnicy jadania czegokolwiek, co nie jest pizzą) zdawali się być usatysfakcjonowani obiadem.


Oczarowani Bukaresztem, ruszyliśmy w dalszą drogę. Tym razem czekała nas całonocna podróż pociągiem do Mołdawii.
Noc zleciała dość szybko, każdy miał swoją wartę i czuwał aby reszta mogła spać spokojnie. W międzyczasie budziły nas kontrole paszportowe, kontrole bagażowe oraz podnoszenie pociągu przy zmianie podwozia. Wiedzieliście, że Rumunia i Mołdawia mają tory kolejowe o różnej szerokości?


W Kiszyniowie przywitał nas niemal pusty dworzec.


Aby dotrzeć do centrum miasta musieliśmy złapać jednego z setek busów, które są tam chyba głównym środkiem transportu. Gdy wsiedliśmy do jadącego w odpowiednim kierunku, przeraziłam się. Kierowcy w Kiszyniowie w ogóle nie potrafią jeździć! Na drodze nie obowiązują żadne prawa, a zamiast kierunkowskazów używa się klaksonu. Wszystkie samochody jeżdżą bez ładu, składu... istny chaos!


Docierając do miejsca, które wyglądało jak centrum, myśleliśmy, że najgorsze już za nami. Nic bardziej mylnego. Okazuje się, że Mołdawianie w ogóle nie mówią po angielsku. Mało tego! Wygląda na to, że pojęcie turysty jest im obce. Kiedy przechodziliśmy obok nich z plecakami i torbami patrzyli na nas jak na kosmitów, a kiedy chcieliśmy o coś zapytać (w 'esperanto') udawali, że nie istniejemy i przechodzili obok jak gdyby nigdy nic.


Gdy w końcu znaleźliśmy pierwszą lepszą rzecz, wymienioną w Wikipedii jako warta zobaczenia w Kiszyniowie (Łuk triumfalny) przeżyliśmy kolejne zaskoczenie. Łuk stał tuż obok "rzeczy do zobaczenia" nr 2, 3 i 4- wszystkie na jednym placu. Tak więc w jakieś 20 min zobaczyliśmy niemal wszystko, co ma do zaoferowania stolica Mołdawii. Poniżej "rzecz nr 2", pomnik Stefana III Wielkiego.


Mimo niewielu rzeczy do zwiedzenia, byliśmy wykończeni po całonocnej podróży. Tym bardziej, że w perspektywie mieliśmy kolejną całonocną podróż do Lwowa. Udaliśmy się zatem do parku ("rzecz nr 3") i siedzieliśmy przez pół popołudnia.
Następnie, trochę zawiedzeni Kiszyniowem, zjedliśmy obiad i wyruszyliśmy w szesnastogodzinną drogę na Ukrainę.
We Lwowie przeżyliśmy szok termiczny. Po słonecznej i ciepłej Mołdawii nie został nawet ślad. Gdy wyskoczyliśmy z autobusu zaczęliśmy, w deszczu, wyrzucać wszystko z plecaków w poszukiwaniu kurtek i czapek.


Po znalezieniu hostelu, wykąpaliśmy się (w końcu!), podłączyliśmy telefony do ładowarek (bo były już na wyczerpaniu) i.. poszliśmy spać.
Po południu przestało padać, więc zebraliśmy się by zobaczyć stare miasto.


Co Wam się kojarzy kiedy słyszycie "Ukraina"? Bo mi już chyba zawsze będzie się kojarzył powyższy obrazek :)
A tak poważnie to Lwów okazał się naprawdę piękny. Co niektórzy twierdzą nawet, że jest piękniejszy od Krakowa, ale z tym bym polemizowała. Szkoda tylko, że nie dopisała nam pogoda...



Następnego, ostatniego już dnia, mięliśmy ochotę zwiedzić wiele. Jednak przez plecaki i torby, które nas spowalniały, okropną pogodę, wciągniętą przez bankomat kartę kredytową i związane z tym zamieszanie udało się nam tylko zobaczyć dworzec kolejowy, który akurat jest jedną z wizytówek Lwowa.


Pomimo ciężkiego dnia i braku chęci na cokolwiek, zmusiliśmy się aby jechać na drugi koniec miasta, by zobaczyć Cmentarz Orląt Lwowskich. Napiszę tyle: było warto! Co prawda dotarliśmy tam tuż przed zmierzchem, więc widoczność była ograniczona, ale ta pora skłoniła nas również do wielu przemyśleń na temat poświęcenia dla ojczyzny i przemijania.


Po chwili zadumy, znów ruszyliśmy energicznie w stronę dworca i dokładnie o 23:59 wsiedliśmy do pociągu jadącego w stronę Krakowa.


Przez te 10 dni przejechałam tysiące kilometrów, zobaczyłam setki pięknych miejsc i przeżyłam miliony wspaniałych chwil, których nigdy nie zapomnę. Ale co najważniejsze: na nowo uwierzyłam w ludzi! Nasza wyprawa na pewno nie potoczyłaby się tak gładko, gdyby nie dziesiątki kochanych, uśmiechniętych i otwartych na świat człowieczków, którzy pokazali mi że nie warto wierzyć w stereotypy. 
Od dziś zaczynam akcję przekazywania pozytywnych emocji dalej, w Polsce ;)

A te wszystkie cudowne chwile, z tą cudowną ekipką:


Dziękuję Wam ;*
YOLO! :)